Słowem wstępu:
Opowiadanie to zostało napisane w ramach konkursu a jednym z for internetowych.
Ostrzeżenie:
To
opowiadanie zawiera słowa niecenzuralne.
Zbieżność osób i
nazwisk jest przypadkowa.
Wszystkie prawa do zdarzeń
i postaci są własnością autora
"Jeżeli
chcesz żyć wiecznie, to
musisz wiedzieć, po co żyjesz." S. Meyer
Jakiś amerykański
raper wśród potoków basów wylewał z siebie swoje żale. Mocna
muzyka zagłuszała wszelkie myśli, które formowały się w mojej
głowie, a rozszalały tłum niósł mnie swoją energią.
W czasie, gdy
udało mi się uciec od roztańczonej masy, zawołał mnie mój
,,przyjaciel” i jednocześnie organizator imprezy, Tomek. Stał po
drugiej stronie dużego holu wejściowego, w którym urządziliśmy
parkiet. W dłoni trzymał dwie butelki piwa i uśmiechał się
zachęcająco.
– Igor! Chodź tutaj! – przecisnąłem
się przez tłum, nie dając mu się ponieść. Kumpel otworzył piwa
otwieraczem i wziął łyka ze swojego, podając mi drugie. Wypiłem
trochę złocistego trunku i spojrzałem na przyjaciela.
– O co ci chodzi? Ty nigdy nie dajesz
piwa bez powodu – powiedziałem bez ogródek. W naszej relacji
lubiłem to, że żaden z nas sobie nie słodził. Bo żaden z nas
nie był mizdrzącą się dziewczynką. Zaświadczam o tym. A
przynajmniej w swoim przypadku, bo przyrodzenia Tomka na szczęście
nie musiałem nigdy oglądać.
– Oj tam, oj tam. Mam coś dla ciebie
brat – mówiąc te słowa Tomek pokazał swoje wszystkie ząbki, nawiasem mówiąc, dwa tygodnie temu były one wybielone, więc śnieżnobiałe. Gdy zobaczyłem ten błysk w jego brązowych oczach
to wiedziałem, że szykuje się gruba sprawa. A potem nastała
ciemność.
Ktoś położył
swoje dłonie na moich zielonych oczach. Dokładnie była to Wera.
Moja dziewczyna. Poznałem ją po chłodzie pierścionka, który
nosiła na wskazującym palcu prawej ręki. Sam go jej podarowałem.
– Kochanie, wiem, że to ty –
powiedziałem, chwytając jedną ręką za dłonie Weroniki.
Obróciłem ją, tak że staliśmy twarzami do siebie i pocałowałem.
Uwielbiałem to robić, ale Tomek był obok i na pewno nie chodziło
mu tylko o moją dziewczynę. Było coś jeszcze. Po chwili wysłałem
Werkę, by powitała się ze swoimi koleżankami, a sam spojrzałem
badawczo na kumpla i przeczesałem swoją brązową czuprynę z
wszechwiedzącym uśmiechem na twarzy.
- Igor, przed tobą nic się nie
ukryje, co nie? – spytał Tomek pod naporem tego spojrzenia.
- Nie i lepiej byś nic przede mną
nie ukrywał. Co tam masz? – spytałem. Wiedziałem, że to nic z
tego, co ma przy sobie grzeczny chłopiec. Chłopak wyciągnął z
kieszeni foliowe opakowanie z jakimś suszem. Maryśka.
- Zgaduj – powiedział zaczepnie.
Ton jego głosu sprawił, że nie byłem pewien co do zawartości
tego opakowania. Wtedy wpadłem na pomysł.
- Nie mów, że to squny robione przez
Wacika – twarz chłopaka utwierdzał mnie w tym co mówiłem. –
Człowieku, jak ty je zdobyłeś? Wacik daje je tylko stałym
klientom.
- No cóż…Tego nie mogę Ci
powiedzieć – powiedział mój kumpel z tajemniczym uśmiechem na
twarzy - A teraz chodź. Weronika też będzie chciała zapalić, a
dziewczynom się nie odmawia, bo one mogą odmówić tobie – tymi
słowami skończył temat pochodzenia suszu.
Pierdolony
poniedziałek… Nie, nie poniedziałek. Mamy wtorek. Chyba.
Pierdolony dzień dzisiejszy. Miałem ogromnego kaca po wczorajszej
imprezie. W ogóle co za idiota wymyślił, by robić imprezy w
środę… Hmm… Środę? No to dzisiaj mamy pierdolony czwartek.
Dzień szkoły. Jedna zagadka rozwiązana. Ale teraz niech przestanie
jeździć pociąg w mojej głowie.
Zwlokłem się z łóżka i z szafki
nocnej wyciągnąłem buteleczkę z tabletkami przeciwbólowymi.
Połknąłem dwie, odrzucając puste już opakowanie, gdzieś na
podłogę. Potem przyssałem się do butelki z wodą mineralną.
Zapowiada się długi dzień – pomyślałem, wchodząc do łazienki.
Szkolny dzwonek zadzwonił akurat w
momencie, gdy wysiadałem ze swojej czarnej mazdy. Wyciągnąłem
swojego smartfona i sprawdziłem plan lekcji. Dzięki Bogu miałem
pierwszy WoS. Nic się nie stanie, jak nie przyjdę na tę lekcję.
Mogłem pospać godzinkę dłużej. Wrzuciłem telefon do kieszeni
czarnych, garniturowych spodni i poluzowałem krawat. Nienawidziłem
tego mundurka z całego serca. Czarne lakierki, spodnie, biała
koszula, czerwono-granatowy krawat i do wyboru: bordowa marynarka,
bądź granatowa lub wełniana kamizelka w tych samych kolorach. Czy
muszę wspominać, że tylko spodnie i buty nie miały na sobie
okropnego logo szkoły? Wrzuciłem swoją marynarkę do samochodu i
zadowolony pozbyciem się tego czerwonawego ustrojstwa, poszedłem na
kawę. W końcu trzeba jakoś radzić sobie z kacem.
Pół godziny później ponownie
stałem przed budynkiem mojej szkoły. Wizyta w pobliskiej kawiarni
dobrze mi zrobiła i prawie już nie czułem skutków wczorajszej
imprezy. Myślę, że tabletki też w tym pomogły.
Wchodząc drzwiami
mojego jakże elitarnego liceum odczułem ochłodę. Mimo upału na
zewnątrz, w budynku utrzymywał się przyjemny chłód. Kocham
klimatyzację. Pod klasą, w której miałem kolejną lekcje,
zobaczyłem swojego kumpla z klasy. Wiktor siedział rozwalony pod
ścianą i pisał coś w swoim laptopie. Jego długie, spięte w
kucyk, blond włosy doprowadzały nie jedną nauczycielkę w stan
przedzawałowy. Ale dziewczyny na niego leciały. Szczególnie jak
spojrzy na którąś swoimi przeraźliwie niebieskimi oczami nad
oprawkami swoich okularów. Granatowa marynarka leżała obok niego,
a na niej jego czarny plecak z naszywkami krajów, które odwiedził.
Czy muszę wspominać, że jego plecak był dość gęsto obszyty
małymi flagami, bądź nazwami krajów, które odwiedził? Plusy
bycia synem znanego podróżnika.
- Wiktor! Co tam u ciebie? –
spytałem siadając obok kolegi. Chłopak spojrzał na mnie i
uśmiechnął się lekko. Potem odwrócił się do swojego laptopa i
powiedział, nie przestawiając pisać na klawiaturze.
- Siema. Luzik. Na plecaku mam nową
naszywkę – powiedział i wskazał głową w stronę, gdzie leżała
jego szkolna torba. - Weekend w Monte Carlo. I kilka godzin
spędzonych z ojcem, co było bardziej niezwykłe niż sama
wycieczka. Ale sam wiesz jak jest – spojrzał na mnie z ze smutnym
uśmiechem. Niestety rozumiałem go doskonale. Mój ojciec, bogaty
przedsiębiorca i współwłaściciel kilku firm, które przynoszą
mu niebotyczne zyski oraz zabierają mnóstwo czasu. To był powód,
przez który rozumiałem się świetnie z Wiktorem.
- Wiem, wiem.
- A u ciebie jak życie leci? –
spytał mój kumpel, zamykając laptopa. Schował go do specjalnej
torby i spojrzał na mnie. – To jak, powiesz? – chyba musiał coś
zobaczyć w mojej minie, bo spytał: - Aż tak źle? Wera?
- Taa… - powiedziałem smętnie. –
od tej imprezy u Tomka, przed miesiącem jest dziwna, odmieniona –
pokręciłem głową nie wiedząc co powiedzieć. – Kocham ją, ale
nie wiem już co zrobić. Odrzuca mnie jakbym, był śmieciem.
- A co się stało na tej imprezie?
Każdy wie, że wyszedłeś wściekły jak osa z niej, ale nikt nie
zna powodu – powiedział mój kolega. - Nawet mi nie powiedziałeś
– dodał po chwili milczenia.
- Zdradziła mnie – powiedziałem
bez życia. – Zdradziła mnie, mimo że mnie kocha i chce spędzić
ze mną resztę życia – mój głos był spokojny. – Wiesz, co ją
zachęciło, by się puścić? – spytałem patrząc na Wiktora. Ten
milczał, a ja rzuciłem tylko. – Dragi.
- Żartujesz – stwierdził mój
kolega. Jego twarz pokazywała jaki jest zaskoczony.
- Nie wiesz jak się mylisz. Nie mów
o tym nikomu, bo tylko tobie o tym powiedziałem, więc będę
wiedział od kogo wypłynęło - wstałem zgrabnie, bo zaraz miała
zacząć się przerwa. – A i Wera zdradziła mnie z Wacikiem. By
dostać jego podrasowane squny za darmo. Słodko, czyż nie?
Kolejna impreza, kolejne litry
alkoholu wlane w mój organizm. Nie miałem nawet ochoty szukać
Weroniki. Nie miałem sił, by o niej myśleć. Teraz dla niej
liczyła się tylko kolejna działka. Bez żadnego zawahania przeszła
z miękkich na twarde narkotyki. Biały proszek stał się sensem jej
życia, a ja… Zostałem zepchnięty na drugi plan. W końcu
obiecałem, sobie kiedyś, że nigdy nie tknę innych dragów, niż
maryśka i trzymałem się tego.
Piwo w jednej ręce, telefon w drugiej
i ciągłe rozmyślanie, czy warto odpowiedzieć na sms-a Wery.
,,Jestem u Mamuta, chcesz to wpadnij, będzie fajnie. Kocham ;*”. W
końcu w pojedynku rozumu i serca to drugie wygrało. Napisałem, że
zaraz będę. Wziąłem kluczyki i pojechałem w stronę domu Mamuta.
Mamutem był jeden z naszych szkolnych dilerów. Proponował tylko
dobry i mocny towar i w głębi duszy bałem się. Strach o stan
Weroniki powodował, że łamałem wszelkie przepisy ruchu drogowego,
ale który z policjantów czekają na piratów drogowych po północy,
gdzieś na bocznych drogach?
Melina Mamuta była
małym, parterowym budynkiem na przedmieściach. Wynajmował ją za
pieniądze, które zarobił na sprzedaży dragów. Mimo tych
wydatków, zarabiał na narkotyków sporo pieniędzy. Nawet w
samochodzie, przy zamkniętych szybach, słyszałem głośną muzykę
wydobywającą się z wnętrza budynku. Wysiadłem i od razy
wdepnąłem w wielką kałużę. Pięknie. Nie przejmując się
mokrymi butami i nogawkami dżinsów, skierowałem się do budynku.
Dziwiłem się, że nikogo nie odrzucały te idiotyczne piosenki
disco polo, które sączyły się ze ścian domu. Nie kłopotałem
się pukaniem. Wszedłem do razu do budynku.
Była to prawdziwa melina. Gdy tylko
znalazłem się w środku, uderzył we mnie zapach, a raczej odór,
przepoconych ciał i palonej trawki. Korytarz prowadzący do
wszystkich pokoi był ciemny i zadymiony. Wszędzie walały się
puszki po piwie, paczki po papierosach, a nawet zużyte prezerwatywy.
Otworzyłem pierwsze drzwi po prawej i od razy je zamknąłem. Pewna
para okazywała sobie swoją miłość na kuchennym stole. Nawet
chwila, przez którą tam patrzyłem dała mi pewność, że nie ma
tam Werki. Przeglądałem kolejne pomieszczenia. Kolejne drzwi po
prawej okazały się zamknięte. Trzecie z kolei były jednak lekko
uchylone. Pchnąłem je delikatnie, by w razie konieczności, nie
widzieć miłosnego uścisku par na haju. Na szczęście nic takiego
mnie nie spotkało. Za to zobaczyłem Weronikę, która uśmiechała
się do torebki amfą. Nikogo oprócz niej, siedzącej na podłodze,
przy szklonym stole, który był jedynym meblem w tym intensywnie
błękitnym pokoju. Kiedyś był błękitny, teraz ściany pokrywała
warstwa kurzu mnóstwo plam, a w kilku miejscach nawet smugi
spowodowane płomieniami. Podłoga była pokryta dość grubą
warstwą ubrań nie wiadomego pochodzenia i innymi śmieciami.
- Nie pierdol, że to weźmiesz –
powiedziałem odruchowo. Dziewczyna spojrzała się na mnie i
uśmiechnęła się szeroko.
- Misiek! Już myślałam, że nie
przyjedziesz – powiedziała, wstając. Była chorobliwie chuda.
Kiedyś była szczupła, a teraz... Seksowna niegdyś sukienka,
wisiała na niej jak na wieszaku, a jej zwykle perfekcyjnie ułożone
włosy były rozpuszczone. Skołtunione okalały jej twarz. – Mam
coś dla nas – wskazała na torebkę.
- Nie dzięki – powiedziałem przez
zęby. – Pójdziesz ze mną.
- Nie będziesz mi rozkazywał –
powiedziała moja dziewczyna wysypując amfę na stolik. – Kim ty
jesteś, by to robić?
- Twoim chłopakiem do cholery! –
krzyknąłem podchodząc do niej.
- Już nie. Nie chcę takiego
sztywniaka za chłopaka – oniemiało mnie. Weronika wyciągnęła z
kieszeni banknoty dziesięciozłotowy i zaczęła wciągać biały
proszek. Gdy wszystko znalazło się w jej organizmie, wstała i
zachwiała się lekko. Wróciłem do rzeczywistości
- Co ci to, kurwa, daje? – spytałem,
a Wera spojrzała na mnie lekko nieobecnym wzrokiem.
- Nic. I to jest w tym piękne. Jeżeli
chcesz żyć wiecznie, to musisz wiedzieć, po co żyjesz. A ja nie
mam po co żyć – powiedziała i straciła przytomność. Od razu
rzuciłem się do niej.
- Wera! – nie słyszała mnie, bo
była nieprzytomna. Za to do pokoju wpadł Mamut.
- Cholera – powiedział tylko i
obrzucił pokój spojrzeniem, a potem spojrzał na mnie. – Igor,
lepiej się stad wynoś. Twoja niunia wzięła naraz podwójną
dawkę, a jej i tak naszprycowany organizm… Kurwa. Igor, twa lova
wykitowała. Za dużo wzięła i kaput. Spadaj stąd. Ja się nią
zajmę – słowa Mamuta docierały do mnie jak zza mgły.
Muzyka grała,
Mamut mówił, a ja znalazłem się w bańce, w której liczyła się
Werka, która… Nie oddychała. Po mojej twarzy popłynęła
pojedyncza łza. Dwóch chłopaków odciągnęło mnie od ciała
mojej dziewczyny. Kolejnych dwóch zabrało ją, a ja wciąż byłem
otępiały. Gdy to minęło, wyrwałem się z objęć trzymających
mnie. Wybiegłem z domu i wsiadłem do swojej mazdy.
Pojechałem do
najbliższego sklepu monopolowego i kupiłem butelkę wódki. Po
dziesięciu minutach byłem już na moście, który wznosił się nad
Wisłą. Rzeka płynęła ospale, ale i tak była mordercza. Nie
robiąc sobie nic z bezpieczeństwa, przełożyłem nogi przez
barierkę i zacząłem pić.
Weronika nie żyję.
Umarła. Zostawiła mnie. Jedyna osoba, która mnie kochała… Nie.
Ona mnie nie kochała. Jest jeszcze gorzej. Nigdy nikt mnie nie
kochał. Byłem dla nich tylko kimś na kim mogą polegać w
problemach. Osobą, która zaprowadzi ich wysoko. Da kasę i nie
będzie żądał zwrotu. Byłem naiwnym chłopcem, który pragnąc
miłości, został zamknięty w pułapce. Oszukany,
Wódka sprawiła,
że zacząłem się lekko chwiać. Prawie spadłem. Ej… Przecież
to świetny sposób. W końcu sobie skoczę z mostu i pójdę tam,
gdzie idą dusze. Nie obchodziło mnie, gdzie to będzie.
Interesowała mnie tyko Wera. Może ona też tam będzie. W chwili,
gdy chciałem już skakać, postanowiłem wrócić do samochodu i
napisać kilka słów pożegnania do moich rodziców. Może w taki
sposób zobaczą swoje błędy w moim wychowaniu? Chwiejąc się
niemiłosiernie, skierowałem się do swojego samochodu. Na tylnym
siedzeniu leżał mój smartfon. Hmm… Lepsze to niż nic.
Otworzyłem program tekstowy i zacząłem pisać.
Po pół godzinie
miałem już gotowy list do rodziców. Zostawiłem telefon w
samochodzie, zamknąłem auto na klucz i podszedłem do barierki.
Stanąłem na niej, trzymając się pionowej belki, która łączyła
barierkę z główną konstrukcją mostu. Spojrzałem w niebo. Miasto
ze swoimi zanieczyszczeniami ukrywało gwiazdy. Tuż przed skokiem do
głowy wpadła mi jedna myśl. Weronika miała rację. Życie nie ma
sensu, jak nie ma się powodu, by żyć. To on był najważniejszy w
naszej egzystencji. Bez niego nie można było niczego zrobić. A ona
była tego świadoma, tak samo, jak ja teraz. Gdy chciałem skoczyć
z mostu, coś mnie pociągnęło z barierki.
Leżałem na
nawierzchni, a nade mną pochylała się postać drobnej szatynki.
Dziewczyna miała na sobie rażąco żółte okulary typu nerdy, a
jej niebieskie oczy oceniały każdy mój ruch.
- Jesteś skończonym idiotą, wiesz –
powiedziała dziewczyna lekkim, melodyjnym głosem. – Po pijaku
stawać na barierce… - pokręciła głową z zrezygnowaniem. –
Nie wiem, czy śmiać się z twojej głupoty, czy płakać przez nią.
- Mmooże jestem pi-jany, a-a-ale
ja-ja mmuszę, ci p-p-powiedzieć, że j-, że ja chciałem
rz-rz-rz-rzuci-cić z tego mmostu – powiedziałem, bełkocząc
lekko. Dziewczyna spojrzała na mnie i westchnęłam.
- No to muszę cię zabrać do domu.
Kolejny raz obudziłem się na kacu. I
kolejny raz wisiała nade mną ta sama dziewczyna.
- No. W końcu śpiąca królewna się
obudziła – powiedziała. Straciłem ją z pola widzenia. Nad sobą
miałem sufit pokryty boazerią. Podciągnąłem się i rozejrzałem
po pokoju, w którym byłem. Leżałem na małej, rozkładanej
kanapie, obok stał czarny stolik nocny, a kawałek dalej były
rozsuwane drzwi. Wszystkie ściany były pokryte drewnem, a podłoga
ciepłym, brązowym dywanem. Po prawej stronie, pod oknem stało
różnokolorowe biurko z komputerem. Całe było zawalone jakimiś
papierkami i książkami. Na równoległej ścianie stały dwie
jasnobrązowe szafy. Ściana po mojej lewej, była miejscem zbierania
pamiątek. Jakieś zdjęcia i kartki powtykane za listwy łączące
panele boazerii. Na podłodze leżał równy rządek butów. Były to
głównie trampki.
- Gdzie ja jestem – wychrypiałem
cicho. Głowa pękała mi, a usta były suche jak wiór. Moja
wybawicielka domyśliła się, co mi dolega i postawiła obok mnie
szklankę wody i tabletki przeciwbólowe. Spojrzałem na nią z
wdzięcznością i szybko połknąłem leki, popijając je
zawartością szklanki. – Odpowiesz na moje pytanie? – spytałem,
po chwili, gdy ból zelżał.
- Tak, oczywiście. Jesteś u mnie w
mieszkaniu. A tak w ogóle Bogna jestem, ale mów mi Boo –
dziewczyna podała mi swoją dłoń, a ja uścisnąłem ją lekko.
- Igor. Dzięki za wszystko –
powiedziałem z lekkim uśmiechem. Raz się nie udało, wymyślę
inny sposób dołączenia do Weroniki. Nikt nie ma tyle szczęścia,
by dwa razy być cudem ocalonym. Choć w moim przypadku można raczej
mówić o pechu.
- Masz za co dziękować, masz –
powiedziała nieobecnym tonem, a jej oczy wpatrywały się w dal, ale
wróciła do rzeczywistości i spojrzała na mnie przeszywającym
wzrokiem. – Czemu chciałeś rzucić się z mostu? – i nie
wiedzieć czemu, mój język się rozwinął, a słowa popłynęły
strumieniem, podobnie jak łzy z moich oczu. Opowiedziałem Boo o
wszystkim. O braku matki, wiecznie zapracowanym ojcu, denerwującej
macosze, dziewczynie, która, jak myślałem, jako jedyna mnie
kochała i jak nie chciała żyć dla mnie. Nie wiem czemu, ale
czułem, że muszę powiedzieć Bognie cała prawdę i nie mogę
niczego zatracić. I tak to zrobiłem.
- …i wtedy po prostu spojrzała na
mnie i powiedziała: jeśli chcesz żyć wiecznie, to musisz
wiedzieć, po co żyjesz. I wiesz co? Ona mówiła prawdę. Mówiła
cholerną prawdę! – wstałem z wściekłością. Nie była ona
skierowana do towarzyszącej mi dziewczyny. Ta wściekłość była
przeznaczona dla Weroniki. Kochałem ją jak wariat, a ona wzięła
moje serce, podarła je na drobne kawałki, a potem rzuciła mi nim w
twarz. Miałem tylko jeden cel. Zabić się, by nie pamiętać o tym
upokorzeniu i bólu w sercu. – Czemu nic nie mówisz? – spytałem
Boo, która siedziała zamyślona.
- Tak sobie myślę – powiedziała.
Zirytował mnie jej spokój.
- I co sobie wymyśliłaś? –
spytałem z wyczuwalną irytacją w głosie. Bogna podniosła głowę
i spojrzała w moje oczy, lekko się uśmiechając.
- Ta twoja Weronika miała rację,
wiesz? Nie ma sensu żyć, bez celu, to prawda, ale zapomniała o
pewnym drobnym szczególe - powiedziała cicho.
- Jakim? – byłem zainteresowany
tym, co chciała mi powiedzieć ta dziewczyna.
- Żeby poznać sens życia, trzeba
żyć. Nie ma innego sposobu – zadziwiła mnie, ale wciąż miałem
wątpliwości.
- Ale po co poznawać, jak życie jest
tak okrutne? Pokaż mi choć jednego w pełni szczęśliwego
człowieka na świecie – powiedziałem zdecydowanie. – jak widzę
masz z tym problem – dodałem, gdy milczała. Chciałem już wstać
i wyjść z jej mieszkania, gdy usłyszałem, jak Boo mówi cicho.
- Każdy z nas jest w pełni
szczęśliwy. Tylko jednocześnie się unieszczęśliwiamy, by inni
się nad nami litowali – te słowa przeszyły mój umysł i głęboko
w nim zapadły. Jednak nie zostałem w mieszkaniu, wyszedłem przed
drzwi, zapisując sobie numer drzwi. Przed kamienicą dopisałem
numer i ulicę. Byłem pewien, że jeszcze kiedyś tutaj wrócę.
Poszedłem do najbliższego parku.
Usiadłem na ławce i analizowałem słowa Boo. Dziewczyna była tak
mądra, a przecież nie mogła być dużo starsza ode mnie. Może
była w moim wieku, w końcu widziałem w pokoju kilka podręczników
z klasy maturalnej. Ale czemu taka młoda dziewczyna mieszka sama?
Nie myśląc za wiele wstałem z ławki i postanowiłem wrócić do
Bogny. Gdy wróciłem pod kamienicę dziewczyny dopadły mnie
wątpliwości. Jednak wszedłem do środka i wspiąłem się na
drugie piętro. Gdy stałem przed drzwiami jej mieszkania coś mi się
nie zgadzało. Poprzednim razem na drzwiach nie było żadnej
plakiety, prócz numeru 5, a teraz pod nim wisiała wizytówka. G.&
T. Hertz. Wyszedłem z kamienicy i sprawdziłem numer. Zgadzał się.
Postanowiłem zapukać do drzwi. Być może po prostu nie zauważyłem
tej plakietki wcześniej. Otworzyła mi starsza pani.
- Dzień dobry, jest Bogna? –
spytałem.
- Tu żadna Bogna nie mieszka –
odpowiedziała spokojnie staruszka. – Jak ma na nazwisko? Może
mieszka tutaj w kamienicy.
- Dziękuję za pomoc, ale nie
trzeba,. Chyba ktoś mi zrobił żart, z tym złym adresem –
odpowiedziałem szybko. – Dziękuję i do widzenia.
- Do widzenia
Nie mają chęci na szukanie
dziewczyny, skierowałem się w stronę mostu, na którym zostawiłem
samochód. O dziwo, nie znalazłem go tam, gdzie go zostawiłem. Moja
czarna mazda stała elegancko zaparkowana na parkingu niedaleko
mostu. Ze zdziwieniem wsiadłem do samochodu. Na siedzeniu pasażera
leżał list. Na kopercie napisano ładnym pismem moje imię.
Rozerwałem kopertę i przeczytałem kilka zdań nakreślonych tym
samym charakterem pisma co na kopercie.
,,Wiem, że interesuję cię, gdzie
teraz jestem. Nie szukaj mnie. I tak nie znajdziesz. Zamiast tego
poszukaj sensu w życiu. I pamiętaj, że szczęście jest w tobie. W
końcu każdy z nas jest w pełni szczęśliwy. Tylko jednocześnie
się unieszczęśliwiamy, by inni się nad nami litowali. Nie
zapomnij o tym, a nie zapomnisz i o mnie.
Boo”
Nie szukałem Boo. Za to znalazłem
szczęście. Teraz, kilka lat po tych wydarzeniach wiem to doskonale.
Mój anioł stróż jest drobną szatynką w żółtych nerdach. A
kto chce żyć wiecznie, musi znaleźć sens tego życia.